Luźna opinia o serialu Iron Fist - Dominik Nowicki

Pierwotnie miałem napisać recenzje, ale po dłuższej analizie tego co chciałbym przekazać, doszedłem do wniosku, że lepiej będzie przygotować dość luźną opinie o serialu. Pierwszy powód wynika z tego, że miałem możliwość obejrzeć tylko 6 odcinków. Drugim powodem jest fakt, że analizując część rzeczy, musiałbym wejść na terytorium spoilerów, czego nie chcę (i nie mogę) robić. Dlatego też podzielę się z wami moimi przemyśleniami. Jeżeli bardzo chcecie, to możecie traktować to jako recenzje.
Dostęp do odcinków dostałem na 2-3 dni przed najważniejszym
egzaminem w semestrze i wiedząc, że muszę się skupić na nauce, starałem się
poświęcić jej jak najwięcej czasu. Cóż. Z ciekawości wieczorem odpaliłem jeden
odcinek. Na tym się jednak nie skończyło i ani się obejrzałem, a wychodząc z
egzaminu szybko zmierzałem do domu, aby zobaczyć szósty odcinek. Tak. Iron Fist
strasznie wciąga i nie mówię to tylko z perspektywy osoby, która lubi
tytułowego bohatera z kart komiksów. Każdy odcinek sprawiał, że chciałem
natychmiast odpalić kolejny i niekoniecznie jest to zasługa cliffhangerów. Po
prostu nie mogłem się doczekać, aby wiedzieć co będzie dalej, co jest zasługą
niezwykle interesującej historii.
Do tego Finn Jones wypada w swojej roli fenomenalnie. Jak
pewnie wiecie ze zwiastunów, Danny był nieobecny w "normalnym" świecie jakiś
czas, a do tego przebywał w innej kulturze. I tak, widać to, ale podziwiam
twórców i aktora, z jaką gracją prezentują zagubienie bohatera. Widać, że Rand
jest lekko oderwany od rzeczywistości, ale wydaje się to jak najbardziej
naturalne. Tak jakby normalny człowiek odnalazł się w tej sytuacji. Za to
należy się ogromny plus, ponieważ bałem się, że serial może pójść w coś na
modłę filmu Goście Goście. Jednak wracając do samej postaci. Iron Fist jest
niezwykle sympatyczny i od pierwszej sceny daje się polubić (no dobra, to jest
bardzo subiektywne stwierdzenie, bo jak pisałem, już na starcie lubiłem postać
z łam komiksów). Sam Jones idealnie oddaje niewinność gościa, który jest żyjącą
bronią. Tak, niewonność. Danny to naprawdę złożona postać.
I samo jego pojawienie się w firmie swojego ojca po tylu
latach wypada niezwykle naturalnie. Właśnie, naturalnie. To chyba dobre słowo
dla tego serialu. Ponieważ, naprawdę wszystko wypływa ze wszystkiego
naturalnie. Oszem mamy zwroty fabularne, ale widać, że historia rozwija się tak
jak teoretycznie mogłaby rozwinąć się w prawdziwym świecie… W którym istnieją
Avengers, a kosmici atakują z nieba. No co? To w końcu MCU. Nie mniej nie cały czas
jest idealnie. Miałem wrażenie, że niektóre rzeczy mogłyby zostać rozegrane
szybciej, a niektóre wolniej. To jednak tylko drobne problemy, które nie
wpływają na odbiór serialu.
To co jeszcze zasługuje na wyróżnienie to sceny akcji.
Wypadają świetnie i myślę, że bez problemu można je porównać do poziomu
Daredevila. Oczywiście wskutek obecności konkretnych sztuk walki, same starcia
wyglądają inaczej, ale ogląda się je wyśmienicie. Więc jeśli obawialiście się,
że coś pod tym względem może pójść nie tak, to nie musicie.
I pewnie zauważyliście, że nie poruszam kwestii innych postaci.
Cóż, tak jak pisałem na początku, nie chcę wchodzić na terytorium spoilerów, a
niestety oceniając niektóre z nich, musiałbym na to terytorium wejść. Dlatego
też bardzo skrótowo napiszę, że cała obsada daję radę. Spośród tego grona wybijają
się Jessica Henwick oraz świetny Tom Pelphrey.
I tak, mówię w samych superlatywach, ponieważ naprawdę ciężko doszukać mi się wad. Nie mniej muszę brać poprawkę na to, że pierwszy sezon składa się z 13 a nie 6 odcinków, więc równie dobrze serial może złapać zadyszkę, jak było chociażby w przypadku Jessici Jones. Na szczęście, póki co nic nie zwiastuje takiego obrotu spraw. Myślę, że spokojnie możecie sobie zakreślić siedemnasty marca w kalendarzu i wyczekiwać pojawienia się serialu na platformie Netflix. Ja zrobiłem to od razu po obejrzeniu szóstego odcinka i czekam aby wciągnąć naraz pozostałe siedem epizodów.
Dominik Nowicki